Assassin's Creed - Francja

" Prolog "
  Asasyn odłożył artefakt na dach, po czym wspiął się na kolumnę wyżej. Nie wiedział dokąd udać się teraz. Nad Paryżem rozciągały się dachy domów. Wszystkie takie same... jednak jeden punkt się wyróżniał. Kaplica z ogromną wieżą. Zmierzył ją wzrokiem. Wiedział już, że tam musi szukać swoich braci, zawsze wybierali najwyższy punkt, najtrudniejszy do zdobycia. Zszedł z powrotem na dach budynku. Schował artefakt do sakiewki, następnie wziął rozpęd i przeskoczył na dach drugiego budynku. Po kilku minutach biegu znalazł się na krawędzi domu, od którego wieżę, dzieliła wolna przestrzeń. Musiał zejść na dół. Od razu wtopił się w tłum przechodniów, mijając niczego nieświadomych strażników. Uśmiechał się sam do siebie. Mieszczanie skręcali w uliczkę naprzeciw świątyni. Nie było czasu, wybiegł z tłumu jak tylko mógł najszybciej, kierując się w stronę najbliższego miejsca, które umożliwiało rozpoczęcie wspinaczki. Na drodze stanęło mu dwóch zdezorientowanych strażników. Zanim zdążyli wyciągnąć broń, przebiegł pomiędzy nimi, nawet się nie odwracając. Ustał na parapecie, po czym ostrożnie podszkoczył i złapał się krawędzi dachu. Zabójca nie widząc żadnych dalszych dogodnych miejsc do wspinania, wszedł do środka wieży. Ku jego zdziwieniu drzwi były otwarte. W środku leżeli martwi templariusze, teraz już wiedział co się stało. Luźnym krokiem zaczął wspinać się po drabinie ku górze.
  W końcu nie było już możliwości aby wejść wyżej, od balkonu dzieliły go tylko drewniane drzwi.
Zamknięte. Zapukał szyfrem. Drzwi otworzyły się. Na zewnątrz stało kilku jego braci.
- Aa... Jean to Ty. Jak miło, Cię widzieć. - powiedział najwyższy z nich.
- Taa... Jakoś mnie to nie dziwi, gdyby nie ja nie posunęlibyśmy się do przodu nawet o jeden krok.
- Ach, więc to tak. Przybył nasz wybawca, który jednocześnie jest zdrajcą całego bractwa. Nie rozumie jednego prostego polecenia, a myśli, że będę przed nim klękał.
- Jak najbardziej, nie zaprzeczę, że tak właśnie powinieneś zrobić. - Jean niemal wykrzyczał te słowa, jednocześnie donośnie się śmiejąc.
Tamten wyciągnął sztylet.
- Matthias przestań, tyle razy o tym rozmawialiśmy, przecież to jeszcze dziecko! - odparła piękna kobieta w średnim wieku.
- Które zaraz zostanie zepchnięte w dół! - odpowiedział tamten z ogromną złością namalowaną na twarzy. - Dawaj mi ten artefakt i odejdź.
Jean nic nie odpowiedział. Wyjął artefakt i rzucił go na ziemię, kiedy zobaczył jak Matthias wyciąga po niego ręce.
Mężczyzna zrobił się czerwony na twarzy. To jeszcze bardziej wprawiło go w złość.
  Chłopak podszedł do krawędzi balkonu i rozejrzał się, zauważył dogodne miejsce do lądowania. Jakby nigdy nic, skoczył w dół. Kochał to. Wiedział, że kiedy tak spada jest wolny. Nie tylko w przenośni i w całej filozofii tego słowa. On to po prostu czuł, przez te kilka chwil przestrzeń należała do niego.
Po chwili siedział już na ławce pod jakimś budynkiem, zdjął kaptur i oparł głowę o mur. Wydawało się, że jest tak cicho ale mury krzyczały, rozmawiały, po całym mieście roznosił się ich niezrozumiały śpiew. Krzyczały to co było nieuniknione. Krzyczały rewolucja...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania :)