Mam taką potrzebę, czasem zresztą silną, czasem nawet aż za bardzo, przesadzoną do granic niemożliwości motywację do motywacji, aby motywować w sobie potrzebę działania. Jak łatwo odgadnąć życiowym pesymistom, jest ona niczym. Nic nie daje ale też nie chce nic w zamian. To ja świadomie się jej oddaję. Poddaję jej swoją wyobraźnię, uczucia, marzenia, chęci. I po co to wszystko? Po to żeby przeleżeć cały dzień z uśmiechem na twarzy z " perspektywami " na przyszłość zachwycając się tym wszystkim co mogę uczynić? No bo pomysłów mi nie brak, wręcz przeciwnie, mam ich nadto. Wręcz mogę się nimi dzielić. Sęk w tym, iż nie mam planu jak je osiągnąć. W tamtych momentach zadowolenia wcale o nich nie myślę. Te planowanie to taki jakby kac na drugi dzień. Również przemęczenie daje mi się we znaki. No bo czyż leżenie nie jest męczące? Nie mówiąc tu już o ustawicznym myśleniu które przegrzewa mój zużyty procesor.
Brr... tak bardzo, choć na chwilę chciałbym stać się pustkom. Wyrzucić wszystkie myśli. Być po prostu być i czuć ciszę. Przyjmować wszystko takim jakim jest, nie podejmować decyzji, nie rozpamiętywać przeszłości ale siedzieć i być wszystkim, zagłębiać się w sobie aż do samego środka, tak daleko gdzie nie sięgnie myśl. Czytam ( choć rzadko ) nawet o tym specjalne książki i medytuję* ( a raczej próbuję - medytuję ładniej brzmi ) oraz kontempluję, jednak to wszystko jest takie nijakie, brak temu tej nowatorskiej, pierwotnej głębi, tej budzącej podziw naturalności. Tego piękna... I nie dążę do tego, bo rzecz jasna ma motywacja ukazuje to co będzie na końcu a nie mą drogę. Widzę piękne, cudne skutki medytacji ale nie widzę samej medytacji. To powoli zaczyna przeradzać się w obsesję. Kiedy ten kac daje mi się we znaki, głowa zaczyna wybuchać euforią: Jak działać? Jak? Jak? No jak? Kto mi powie?
Czasem zaś, kiedy próbuję uwolnić swe ciało i umysł spod pęt codzienności na powierzchnię wypływają nieoczekiwane, straszne ale za to w całej okazałości zrozumiałe obrazy. Są to obrazy śmierci, upadku- jak zwał tak zwał. Są jednak zarazem piękne bo widoczne są ich szczęśliwe skutki. Ale za jaką cenę! Na przykład śmierć kogoś bym ja mógł coś osiągnąć. Czy to jest właśnie sprawiedliwość? Żeby coś było mi dane, koniecznie muszę za to zapłacić? Zastanawiam się wtedy także czy inni mają takie mroczne zakamarki osobowości, no i skąd do cholery to się bierze? I wtedy zazwyczaj zstępuje na mnie cicha, acz trwała myśl. Z twej podświadomości. To nie Ty Tu Teraz jesteś projektantem, nim jest coś większego, Ty musisz poddać się nurtowi rwącej, przybierającej na sile rzeki. No dobrze,dobrze ale co to oznacza? Czy zmotywować mnie dopiero może jakiś okropny fakt, piorunujące, odciskające na psychice piętno zdarzenie? Czy żeby mogło powstać coś nowszego, okazalszego coś innego musi ulec destrukcji? Mój umysł nie jest jednoznaczny w tej kwesti ale bardziej skłania się ku cichemu tak.
Brr... a potem nadeszło coś nieoczekiwanego, coś co trwało ułamki sekund, czułem się jakbym sobie przypomniał. Tak właśnie, przypomniał coś co miało miejsce bardzo dawno temu. Taki krótki, acz pozostający w pamięci przebłysk natchnienia. Cicho spływający z gwiazd, dający nadzieję. Kiedy Cię trzyma wiesz wszystko. Lecz kiedy puszcza, a następuje to bardzo szybko, znów stoisz pośrodku drogi i nie wiesz czy się wrócić czy iść w przód. A kiedy nawet wybierasz tą drugą opcję, to wszystko co Cię spotyka, to rozgałęzienie dróg. Kolejne i kolejne, i która z tych dróg jest prawdziwa, a która jest tylko doskonałym fałszem? Fałszem tak genialnym, że odpowiada twej materialnej egzystencji bardziej niż prawda i to z nią wiążesz swój byt?
Czasem czuję się jak dwie skrajności. Zupełnie tak, jakby w moim ciele mieszkał nie jeden ale co najmniej dwa umysły. Czasem nawiązuje się między nimi rozmowa. Kłótnia. Ja mogę tylko słuchać. Każdy ma swoje aspiracje, cele, zarzuty wobec tego drugiego. Zupełnie tak jakbym był powiedzmy Antychrystem ale i jednocześnie osobą która ma go zgładzić. I cała ta wojna toczy się we mnie. Mogę spalić, wychłostać, zniszczyć świat albo go uratować, wprowadzić w nim zmiany na lepsze. W tej jednej osobie zawiera się ponad przeciętny realizm, w drugiej zaś cała moja wiara.
" Chrzanić to. Idę sam. Jak zwykle. Przynajmniej będę miał czyste sumienie. " Pamiętaj kimkolwiek jesteś, że twoja droga jest samotna, nawet jeśli będziesz chciał kogoś ciągnąć za sobą to u celu, tam gdzie wszystko się rozstrzygnie staniesz sam. Nie mniej za złe tym ludziom, którzy Cię nie rozumieją. Oni mają swą drogę. Swe wybory, swe problemy. Ilu jest ludzi tyle jest dróg, które w końcu i tak prowadzą do jednego celu. Sęk w tym, żeby wybrać tą właściwą drogę. Bo to droga jest celem samym w sobie. Niech motywacją będzie ten choryzont za którym nie wiadomo co jest. Za który za wszelką cenę chcemy się przedostać. To prawda, droga jest długa, więc niech tą motywacją będzie cierpliwość. Ta droga może okazać się trudna więc motywacją niech będzie wiara. Nie powinniśmy bać się popełniać błędów, bo błędy to ta najprawdziwsza z nauk. Prawdziwą miarą bogatwa człowieka nie jest to ile ma na koncie, ale liczba błędów które popełnił. Kto nie popełnia błędów ten nie poznaje. Więc z każdą cieżką chwilą warto uświadomić sobie, że każdy błąd popycha nas ku prawdzie, ku celu, do którego czy chcemy czy nie i tak wszyscy zmierzamy.
* Naprawdę nie wiedziałem jaki tytuł będzie najwłaściwszy dla tych rozmyślań...
* Medytacja - wiadomo, z czym nam się to kojarzy, jednak niekoniecznie chodzi mi tu o słynną pozycję Buddy. Medytacją może być też np. spacer, na którym jesteśmy skupieni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zapraszam do komentowania :)