Wszystko się zmienia i nic nie trwa wiecznie. Zmieniają się pory roku i pogoda, odmieniają się znajomi i otoczenie, zmienia się świat i uczucia, w końcu odmieniamy się my sami. Zachodzące w nas zmiany nieraz są nieodwracalne, ale za to konieczne. W końcu człowiek musi się przystosować do otaczającej go rzeczywistości. Bo życie to nie bajka, tylko nieustanna potyczka o szczęście, które jest niezwykle ulotne, niekiedy trwające krótką chwilkę.
Reaktywacja
Witam ponownie. :D
Nowa formuła, nowe wpisy, nowy wygląd czyli wszystko nowe poza starymi prowadzącymi. Czyli reaktywacja blogu rozpoczęta. :D Enklawa się zamyka powstaje Wyspisko. Zapraszamy serdecznie do ponownego odwiedzania. :)
Nowa formuła, nowe wpisy, nowy wygląd czyli wszystko nowe poza starymi prowadzącymi. Czyli reaktywacja blogu rozpoczęta. :D Enklawa się zamyka powstaje Wyspisko. Zapraszamy serdecznie do ponownego odwiedzania. :)
Dla Upadłych Aniołów
Znalazłem to w szufladzie...
Wiem skarbie że to boli.
Chodź utulę mocno cię.
Niech bicie mojego serca cię uspokoi.
Niech to będzie dla ciebie lek.
Ja pragnę zatamować ten szlak łez.
Cofnąć złych wydarzeń bieg.
By przestał padać w twej krainie śnieg.
Wciąż jestem w tobie zakochany.
Wiem, że to co było nie wróci.
Jestem tego pewny dziś.
Wiem skarbie że to boli.
Chodź utulę mocno cię.
Niech bicie mojego serca cię uspokoi.
Niech to będzie dla ciebie lek.
Ja pragnę zatamować ten szlak łez.
Cofnąć złych wydarzeń bieg.
By przestał padać w twej krainie śnieg.
Wciąż jestem w tobie zakochany.
Wiem, że to co było nie wróci.
Jestem tego pewny dziś.
Assassin' s Creed - Francja cd.
"Wycieczka "
"Kiedy myślisz, że wiesz czym jest ból mylisz się. Nikt nie wie czym jest ból. Ból jest czymś niedostępnym. Ból odczujesz dopiero wtedy kiedy nie będzie wyjścia, a zawsze jest jakieś wyjście." - Tak brzmią słowa księgi która wisi na ścianie u Bastiena. To prawdziwy wojownik i "ojciec" Jeana którego chłopak nigdy nie miał. Jean wpatywał się w księgę bez mrugnięcia okiem. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jutro będzie mógł wziąć ją do rąk i przeczytać. Będzie mógł zrozumieć cel działania Bractwa. Księga była prawdziwym skarbem, napisał ją Ezio Auditore da Firenze. Przybyła do Francji wraz z Bastienem, który jest Włochem. Obiecał jej chronić ponad wszystko. Tak, Jean pamięta opowieści które słyszał dawno temu.
- Nie przeszkadzam? - w pokoju rozległ się przyjazny głos Bastiena.
Cholera - naprawdę nie słychać jego kroków.
- Nie. - odpowiedział. - Jestem tylko zły na Matthiasa.
- Oj nie przejmuj się nim, aczkolwiek nie mów za dużo, w końcu jest głównym mentorem, najwyżej postawionym z nas wszystkich. Chce Cię chronić, takie zadania nie są dla Ciebie - w tym momencie chłopak chciał coś powiedzieć, ale Asasyn był szybszy - Tak wiem, że Ci się udało, ale dostałeś inne polecenie, zresztą nie zaprzątajmy sobie tym głowy.
- Tak ale czemu Mia musi się zawsze mieszać!? - powiedział z podirytowaniem w głosie równocześnie wstając - i te jej słowa: " to jeszcze dziecko, przestań." To chore.
Bastien usiadł za swoim biurkiem, nalał sobie wina po czym odpowiedział.
- Jest twoją opiekunką, przynajmniej do dziś. Dziś staniesz się jednym z nas.
- Albo nie. - powiedział szorstko Jean..
Bastien zaśmiał się.
- Ależ oczywiście, że tak. Chyba nie chcesz siedzieć za biurkiem w najlepszym razie, a w najgorszym znaleźć się na jakiejś bezludnej wyspie?
- Stać się jednym z was!? A to ciekawe! A teraz kim jestem? Obcym? Myślałem, że jesteś moim przyjacielem, bez względu na wszystko, nie pamiętam innego życie oprócz surowego rygoru i codziennych ćwiczeń. Czemu? Bo innego nie miałem, bo jakaś szmata zostawiła mnie na ulicy, tylko przypadek mi pomógł, tylko dzięki niemu mnie znalazłeś. Siedzę tu osiemnaście lat, znam wszystkich, wszystkie kryjówki, wszystkie słabości Braci i jeszcze nie jestem jednym z WAS!? - On nie mówił, on krzyczał, wpakował w te słowa całą złość jaka go rozpierała. Bastienowi wydawało się, że widzi w jego oczach łzy.
- Ależ Jean...
- Przepraszam, muszę wyjść.
Pobiegł schodami do góry i wszedł na dach, gdzie rozciągał się ogromny ogród. Kochał to miejsce, to tutaj uczył się walczyć.
Usiadł na krawędzi na dachu . Zaczął powoli kołysać nogami, tak jak to robił gdy był mały. Zamknął oczy, natychmiast jakby na życzenie w jego głowie pojawił się tamten obraz, dnia zła jak go nazwał...
Był chłodny poranek nieświadomy niczego siedmioletni chłopczyk spacerował uliczkami miasta. W jednej z nich strażnicy miejscy gwałcili jakąś kobietę, jeden z nich zauważył Jeana i rzucił w niego kamieniem. Zaczął nawet iść w jego kierunku ale wcale nie chciał go gonić. Chłopak odszedł, zaczął iść w przeciwnym kierunku. Potem widział jak z jakiegoś domu zostają wynoszone wszystkie rzeczy, widział też płaczącą kobietę z dzieckiem trzymającym ją za rękę. Krzyczała, że nie ma nic więcej. Jeden z bandy tylko uderzył ją w twarz. Nikt nie pomógł, ulicą przechodziło wiele osób ale nikt nawet nie spojrzał w tamtym kierunku. Postanowił wrócić do swojego pokoju, zaczął się bać. Niedaleko siedziby bractwa stały klatki w których więzieni byli ludzie na sprzedaż. Dzieci. Jeden z nich wyciągnął rękę w kierunku Jeana. Pamięta ten wzrok jakby to było wczoraj, oczy były puste. Mógłby w nie patrzeć w nieskończoność ale i tak nic by nie dostrzegł. To okropne. Kiedy wrócił od razu powiedział o tym Bastienowi, na drugi dzień klatek nie było. Tylko co to zmienia? Handlarze niewolników i tak dalej to robią. Zła nie da się wyplenić, a z Paryża? Hah, Paryż był " brudny ". Nic nie mogło go oczyścić. Żaden heros by nie sprostał, co z tego, że jednego dnia pokona bandę, skoro jutro powstanie ich kilka? Może nawet gorszych? Po co tym się zajmować? Dlaczego? Dokąd zmierza takie działanie i co można dzięki niemu osiągnąć? Te pytania cały czas chodziły mu po głowie, ale odpowiedź była niejasna. Widział tylko urywki, sam musiał zdecydować co chce robić, żeby nic nie znaczące strzępki połączyły się w całość. W obraz który będzie towarzyszył mu do końca życia... Pamięta jak kiedyś spojrzał w niebo, wydawało mu się, że ktoś do niego macha. Tak po prostu, nie potrafił wyjaśnić skąd wzięło się to uczucie, pojawiło się znikąd. Potem cały czas patrzył i widział tylko chmury. Ludzki mózg się z nami bawi, iluzja ciągle nas dotyka a my dajemy się nabrać. Czy obraz spokojnego miasta w którym jedni pomagają drugim, dają sobie nazwajem to co najważniejsze jest głupią iluzją? Grą w której musi wygrać ludzki mózg? Na pewno. Pojawiła się odpowiedź.
Coś z tyłu się poruszyło. Jean szybko odwrócił się za siebie. Ptaki zerwały się z gałęzi i odlatywały na zachód. Jak bardzo chciałby być ptakiem... Przypomniał sobie, że w południe wszyscy mieli stawić się przy bramie na zachód od centrum miasta. Zeskoczył szybko z niskiego budynku i pobiegł brudnymi alejkami...
Assassin's Creed - Francja
" Prolog "
Asasyn odłożył artefakt na dach, po czym wspiął się na kolumnę wyżej. Nie wiedział dokąd udać się teraz. Nad Paryżem rozciągały się dachy domów. Wszystkie takie same... jednak jeden punkt się wyróżniał. Kaplica z ogromną wieżą. Zmierzył ją wzrokiem. Wiedział już, że tam musi szukać swoich braci, zawsze wybierali najwyższy punkt, najtrudniejszy do zdobycia. Zszedł z powrotem na dach budynku. Schował artefakt do sakiewki, następnie wziął rozpęd i przeskoczył na dach drugiego budynku. Po kilku minutach biegu znalazł się na krawędzi domu, od którego wieżę, dzieliła wolna przestrzeń. Musiał zejść na dół. Od razu wtopił się w tłum przechodniów, mijając niczego nieświadomych strażników. Uśmiechał się sam do siebie. Mieszczanie skręcali w uliczkę naprzeciw świątyni. Nie było czasu, wybiegł z tłumu jak tylko mógł najszybciej, kierując się w stronę najbliższego miejsca, które umożliwiało rozpoczęcie wspinaczki. Na drodze stanęło mu dwóch zdezorientowanych strażników. Zanim zdążyli wyciągnąć broń, przebiegł pomiędzy nimi, nawet się nie odwracając. Ustał na parapecie, po czym ostrożnie podszkoczył i złapał się krawędzi dachu. Zabójca nie widząc żadnych dalszych dogodnych miejsc do wspinania, wszedł do środka wieży. Ku jego zdziwieniu drzwi były otwarte. W środku leżeli martwi templariusze, teraz już wiedział co się stało. Luźnym krokiem zaczął wspinać się po drabinie ku górze.
W końcu nie było już możliwości aby wejść wyżej, od balkonu dzieliły go tylko drewniane drzwi.
Zamknięte. Zapukał szyfrem. Drzwi otworzyły się. Na zewnątrz stało kilku jego braci.
- Aa... Jean to Ty. Jak miło, Cię widzieć. - powiedział najwyższy z nich.
- Taa... Jakoś mnie to nie dziwi, gdyby nie ja nie posunęlibyśmy się do przodu nawet o jeden krok.
- Ach, więc to tak. Przybył nasz wybawca, który jednocześnie jest zdrajcą całego bractwa. Nie rozumie jednego prostego polecenia, a myśli, że będę przed nim klękał.
- Jak najbardziej, nie zaprzeczę, że tak właśnie powinieneś zrobić. - Jean niemal wykrzyczał te słowa, jednocześnie donośnie się śmiejąc.
Tamten wyciągnął sztylet.
- Matthias przestań, tyle razy o tym rozmawialiśmy, przecież to jeszcze dziecko! - odparła piękna kobieta w średnim wieku.
- Które zaraz zostanie zepchnięte w dół! - odpowiedział tamten z ogromną złością namalowaną na twarzy. - Dawaj mi ten artefakt i odejdź.
Jean nic nie odpowiedział. Wyjął artefakt i rzucił go na ziemię, kiedy zobaczył jak Matthias wyciąga po niego ręce.
Mężczyzna zrobił się czerwony na twarzy. To jeszcze bardziej wprawiło go w złość.
Chłopak podszedł do krawędzi balkonu i rozejrzał się, zauważył dogodne miejsce do lądowania. Jakby nigdy nic, skoczył w dół. Kochał to. Wiedział, że kiedy tak spada jest wolny. Nie tylko w przenośni i w całej filozofii tego słowa. On to po prostu czuł, przez te kilka chwil przestrzeń należała do niego.
Po chwili siedział już na ławce pod jakimś budynkiem, zdjął kaptur i oparł głowę o mur. Wydawało się, że jest tak cicho ale mury krzyczały, rozmawiały, po całym mieście roznosił się ich niezrozumiały śpiew. Krzyczały to co było nieuniknione. Krzyczały rewolucja...
Asasyn odłożył artefakt na dach, po czym wspiął się na kolumnę wyżej. Nie wiedział dokąd udać się teraz. Nad Paryżem rozciągały się dachy domów. Wszystkie takie same... jednak jeden punkt się wyróżniał. Kaplica z ogromną wieżą. Zmierzył ją wzrokiem. Wiedział już, że tam musi szukać swoich braci, zawsze wybierali najwyższy punkt, najtrudniejszy do zdobycia. Zszedł z powrotem na dach budynku. Schował artefakt do sakiewki, następnie wziął rozpęd i przeskoczył na dach drugiego budynku. Po kilku minutach biegu znalazł się na krawędzi domu, od którego wieżę, dzieliła wolna przestrzeń. Musiał zejść na dół. Od razu wtopił się w tłum przechodniów, mijając niczego nieświadomych strażników. Uśmiechał się sam do siebie. Mieszczanie skręcali w uliczkę naprzeciw świątyni. Nie było czasu, wybiegł z tłumu jak tylko mógł najszybciej, kierując się w stronę najbliższego miejsca, które umożliwiało rozpoczęcie wspinaczki. Na drodze stanęło mu dwóch zdezorientowanych strażników. Zanim zdążyli wyciągnąć broń, przebiegł pomiędzy nimi, nawet się nie odwracając. Ustał na parapecie, po czym ostrożnie podszkoczył i złapał się krawędzi dachu. Zabójca nie widząc żadnych dalszych dogodnych miejsc do wspinania, wszedł do środka wieży. Ku jego zdziwieniu drzwi były otwarte. W środku leżeli martwi templariusze, teraz już wiedział co się stało. Luźnym krokiem zaczął wspinać się po drabinie ku górze.
W końcu nie było już możliwości aby wejść wyżej, od balkonu dzieliły go tylko drewniane drzwi.
Zamknięte. Zapukał szyfrem. Drzwi otworzyły się. Na zewnątrz stało kilku jego braci.
- Aa... Jean to Ty. Jak miło, Cię widzieć. - powiedział najwyższy z nich.
- Taa... Jakoś mnie to nie dziwi, gdyby nie ja nie posunęlibyśmy się do przodu nawet o jeden krok.
- Ach, więc to tak. Przybył nasz wybawca, który jednocześnie jest zdrajcą całego bractwa. Nie rozumie jednego prostego polecenia, a myśli, że będę przed nim klękał.
- Jak najbardziej, nie zaprzeczę, że tak właśnie powinieneś zrobić. - Jean niemal wykrzyczał te słowa, jednocześnie donośnie się śmiejąc.
Tamten wyciągnął sztylet.
- Matthias przestań, tyle razy o tym rozmawialiśmy, przecież to jeszcze dziecko! - odparła piękna kobieta w średnim wieku.
- Które zaraz zostanie zepchnięte w dół! - odpowiedział tamten z ogromną złością namalowaną na twarzy. - Dawaj mi ten artefakt i odejdź.
Jean nic nie odpowiedział. Wyjął artefakt i rzucił go na ziemię, kiedy zobaczył jak Matthias wyciąga po niego ręce.
Mężczyzna zrobił się czerwony na twarzy. To jeszcze bardziej wprawiło go w złość.
Chłopak podszedł do krawędzi balkonu i rozejrzał się, zauważył dogodne miejsce do lądowania. Jakby nigdy nic, skoczył w dół. Kochał to. Wiedział, że kiedy tak spada jest wolny. Nie tylko w przenośni i w całej filozofii tego słowa. On to po prostu czuł, przez te kilka chwil przestrzeń należała do niego.
Po chwili siedział już na ławce pod jakimś budynkiem, zdjął kaptur i oparł głowę o mur. Wydawało się, że jest tak cicho ale mury krzyczały, rozmawiały, po całym mieście roznosił się ich niezrozumiały śpiew. Krzyczały to co było nieuniknione. Krzyczały rewolucja...
Motyl
I wzniósł się znów, tak wysoko jak tylko mógł.
Rozpostarł swe skrzydła,
skrzydła grozy którą siał,
wśród lasów, polan, samotnych skał.
Kim był?
Panem okrutnym, który posiadł prawdę,
prawdę straszną, prawdę która dla nas stała się natchnieniem,
prawdę która jest naszym przeznaczeniem.
Nie potrafił przestać,
usiadł na drzewie i rozpoczął swój samotny krzyk,
krzyk niesiony podmuchem zimnego wiatru,
ocknął się, znów ruszył do startu!
Znów będzie niósł nowinę,
znów każdy z nas, będzie miał zdziwioną minę...
Rozpostarł swe skrzydła,
skrzydła grozy którą siał,
wśród lasów, polan, samotnych skał.
Kim był?
Panem okrutnym, który posiadł prawdę,
prawdę straszną, prawdę która dla nas stała się natchnieniem,
prawdę która jest naszym przeznaczeniem.
Nie potrafił przestać,
usiadł na drzewie i rozpoczął swój samotny krzyk,
krzyk niesiony podmuchem zimnego wiatru,
ocknął się, znów ruszył do startu!
Znów będzie niósł nowinę,
znów każdy z nas, będzie miał zdziwioną minę...
...
I osiadł na samotnym klifie,
nad brzegiem morza, czując się dziwnie.
Prawdą zapragnął się dzielić, mówiąc
" Prawda nie istnieje "
Zamęt w głowach wszystkich sieje...
Już wszyscy w tej prawdzie toną.
Bo powiedz mi czemu, to klif, a nie plaża?
Czemu to morze a nie ocean?
Czemu jestem zły bo odszedłem od braci,
a dobry bo niosę nowinę,
czy stać ich!
By zrobić do tej złej gry dobrą minę?
Hm...?
Wali się wszystko, już nic mi nie pomoże,
odchodzę w mroczną otchłań,
wciągnęło mnie kłamstwo,
a masz a giń potworze!
Dlaczego dla jednych unoszę się w
blasku, jestem dobry?
dla drugi obrzydły!?
Brudny!? Wstrętny!?
Czym jest ten świat,
jak nie wymysłem
małego dziecka,
a to heca! To
zwykła bajka, nawet
nie sen,
to wyobraźnia, to zdrajca!
Napisałem ten wiersz zainspirowany twórczością pewnego znajomego. :)
Zaschły Kwiat
Gdy się budzę w ustach czuje smak zgnilizny.
Z każdą chwilą biorę kolejny oddech nędzny.
Zastanawiając się czy nadal chcę.
Grać w tej chorej życia sztuce.
Nigdy się nie poddawałem.
Nawet po największej ranie ożyłem.
Do pełni życia wróciłem.
Lecz teraz brak mi już sił.
Ktoś ogień we mnie wygasił.
Sprawił że tylko drobny płomyk się tli.
Mam nadzieję że on serce moje jeszcze oświetli.
Swym blaskiem sprawi że znów zacznie bić.
Nim ktoś zdoła mnie do końca dobić.
Wiem że nie jestem dobrym człowiekiem.
W końcu chcę postawić ten świat w ogniu.
Wyczekuje tej chwili dzień po dniu.
By ujrzeć jak wszystko płonie.
Tak jak w moim chorym śnie.
Nie mam sił grać w tej życia sztuce.
Danej mi przez Boga skrzywionej roli.
Człowieka w wiecznej niedoli.
Mi się wszystko w życiu pierdoli.
Mam chęć krzyczeć dość.
I w kobiece ramiona wpaść.
Innych zabić.
By na świecie została nasza dwójka.
Bo reszta ludzi to rzecz zbędna.
Do szczęścia wystarczysz mi ty jedna.
Lecz muszę odłożyć mój plan bajeczny.
I dalej w ustach czuć smak zgnilizny.
Muszę się nim dalej dławić.
By się wreszcie doszczętnie wkurwić.
Bym potrafił spalić świat do imentu.
A ludzkość posłać do piekieł odmętów.
Przecie na nic innego nie zasługuje.
Tak znienawidzony przeze mnie świat.
Więc zgniotę go w garści jako zaschły kwiat.
Wieczny
I wiem, wiem, że tam jesteś...
Przewracam strony pamiętnika - naszego.
Pamiętnika splamionego, pamiętnika - starego.
Gryzmoły, rysunki, wiersze.
Wspomnienia z wakacji pierwsze.
Pierwsze pocałunki przy zachodzie słońca,
potem kąpiel, wszystko zmyje woda gorąca.
Kiedy indziej biegi wśród kolorów lasu,
tyle chwil krótkich, szybko odeszły, nie mają dla nas czasu.
Oddychasz spokojnie, ta noc jest elektryczna,
czuję twój oddech, ta noc jest magiczna.
Na drugi dzień leczymy moralnego kaca,
alkoholu szklanka, pocałunków taca.
Nagle zrywasz się, zaczynasz krzyczeć, bić!
Nie chce już tak żyć, nie chcę z Ciebie kpić!
Wybiegasz, biegniesz pod osłoną księżyca,
Jednak zatrzymujesz się, rozumiesz, że jest tyle chwil do przeżycia.
A nie te zwykłe szare dni.
Nie warte nic, nie mów o nic nic Mi.
Zamiast tego, chodź zabiorę Cię nad miłości ocean,
ale przytul się do mnie, to moja cena!
Od skrajności w skrajność popadamy!
Od szczęścia do złości, wszystko na raz przeżywamy.
To uzależnia, takie życie,
wiecznie razem na uczuć szczycie.
Raz cięcia, ból samotność, raz wesołość i imprezy,
raz smutek demona, raz anioł się szczerzy.
Raz we Mnie wątpisz,
raz z pewnością wierzysz.
Czasem gdy czytasz mi historię naszego małego świata,
twierdzisz, że mnie odnajdziesz, że nie ma na Ciebie kata.
Mimo to kiedyś zrozumiesz, kiedyś pojmiesz,
Kiedyś otworzysz swe oczy, do prawdy dojdziesz.
A teraz żegnam się i odchodzę.
Przychodzą takie chwile, że ze swej drogi schodzę.
Ale zawsze powracam, ze słońcem wschodzę.
Ilekroć się w Ciemności zagubię, powracam ze światłem w zgodzie.
Ale choć wracam Ciebie już nie ma, byłaś śmiertelną istotą.
Ja jestem na wieczność oddany, zapisany, czuwam dniem i nocą.
Ty podróżujesz z pięknym uśmiechem po innym wymiarze,
Ja ze smutkiem tonę, topie się w uczuć nadmiarze...
Przewracam strony pamiętnika - naszego.
Pamiętnika splamionego, pamiętnika - starego.
Gryzmoły, rysunki, wiersze.
Wspomnienia z wakacji pierwsze.
Pierwsze pocałunki przy zachodzie słońca,
potem kąpiel, wszystko zmyje woda gorąca.
Kiedy indziej biegi wśród kolorów lasu,
tyle chwil krótkich, szybko odeszły, nie mają dla nas czasu.
Oddychasz spokojnie, ta noc jest elektryczna,
czuję twój oddech, ta noc jest magiczna.
Na drugi dzień leczymy moralnego kaca,
alkoholu szklanka, pocałunków taca.
Nagle zrywasz się, zaczynasz krzyczeć, bić!
Nie chce już tak żyć, nie chcę z Ciebie kpić!
Wybiegasz, biegniesz pod osłoną księżyca,
Jednak zatrzymujesz się, rozumiesz, że jest tyle chwil do przeżycia.
A nie te zwykłe szare dni.
Nie warte nic, nie mów o nic nic Mi.
Zamiast tego, chodź zabiorę Cię nad miłości ocean,
ale przytul się do mnie, to moja cena!
Od skrajności w skrajność popadamy!
Od szczęścia do złości, wszystko na raz przeżywamy.
To uzależnia, takie życie,
wiecznie razem na uczuć szczycie.
Raz cięcia, ból samotność, raz wesołość i imprezy,
raz smutek demona, raz anioł się szczerzy.
Raz we Mnie wątpisz,
raz z pewnością wierzysz.
Czasem gdy czytasz mi historię naszego małego świata,
twierdzisz, że mnie odnajdziesz, że nie ma na Ciebie kata.
Mimo to kiedyś zrozumiesz, kiedyś pojmiesz,
Kiedyś otworzysz swe oczy, do prawdy dojdziesz.
A teraz żegnam się i odchodzę.
Przychodzą takie chwile, że ze swej drogi schodzę.
Ale zawsze powracam, ze słońcem wschodzę.
Ilekroć się w Ciemności zagubię, powracam ze światłem w zgodzie.
Ale choć wracam Ciebie już nie ma, byłaś śmiertelną istotą.
Ja jestem na wieczność oddany, zapisany, czuwam dniem i nocą.
Ty podróżujesz z pięknym uśmiechem po innym wymiarze,
Ja ze smutkiem tonę, topie się w uczuć nadmiarze...
Łowca dusz
Uwielbiam być opętany gniewem. Bo wtedy mam ochotę wylewać żółć...
Trudno mnie nazwać człowiekiem.
Od lat żyje jak zwierzę.
W ustach zamiast zębów kły.
A w środku jestem przeraźliwie zły.
Poluje nocą zabijając ludzi.
Bóg mną gardzi.
Choć wyświadczam mu i diabłu przysługę.
Dla Boga morduje grzesznych ludzi.
Dla Szatana posyłam ich do czarta.
Ile jest zatem moja dusza warta?
Kto za nią więcej zapłaci?
Diabeł czy stworzyciel?
Ciągle w ustach czuję smak posoki.
Pewnie przez to że na rękach mam tyle krwi.
Gdy patrzę w lustro widzę potwora.
Twarz wydaję się oschła.
Oczy beznamiętne.
Czarne włosy swym nieładem przypominają chaos.
Na policzku szrama po kobiecym ostatnim pocałunku.
Już dawno przyjaciele mnie się wyparli.
Dlatego są już dla mnie umarli.
Choć nie wszyscy.
Niektórzy są na mojej liście.
Dlatego wciąż dbam o moje noże.
Ostrze je na własnej skórze.
Dlatego wciąż dbam o swój pistolet.
Kryjąc go nocą pod płaszczem.
Kolejna noc kolejny grzesznik.
Moich morderczych zapędów nie może powstrzymać nikt.
Nie obchodzi mnie ofiary grzech.
Nie obchodzi mnie czy to dziwka czy skurwysyn.
Kara nadana przez diabła jest jedna.
Ta sama i dla zwykłej suki i dla rozpustnego pana.
Teraz nie targają mnie emocje.
Pociągam za spust bez mrugnięcia okiem.
Oddaje strzał bez uśmiechu
Nie cieszę się iż kolejny popierdoleniec odszedł.
Robię po prostu swoje.
Oczyszczam świat z wszelkiego tałatajstwa.
Lecz nie z rozkazu Boga.
On wybacza i nawraca.
Ja nie potrafię i dlatego morduje.
Nie wiem tak dokładnie co mną kieruję.
Czy chęć pomsty.
Czy szatańskie moce.
Na swoim sumieniu mam już setki nieczystych dusz.
Jednak lista pozostaje wciąż długa.
Zastanawiasz się czy twoje nazwisko na niej jest?
Jeśli zdradziłeś to zapewne jest.
Za zdradę karze nożem w plecy.
Jeśli jesteś fałszywy to na pewno jest.
Za to strzelam w twarz.
Za inne grzechy cięższe też tam jesteś zapisany.
Za te wymyślam przeróżne kary.
Dla własnej chorej satysfakcji.
Może i jestem hipokrytą bo karze ludzi sam grzesząc.
Jednak takie jest moje powołanie.
Upadłego anioła zadanie.
Tępić dziwki, skurwysynów, wszelkiej maści popaprańców i pojebańców.
Celem rozpieprzanie ich głów o ścianę.
Za grzechy katowanie i mordowanie.
Za krzywdy innych rozstrzeliwanie.
Moja misja nigdy się nie spełni.
I sam prędzej skończę w grobie niż wszystkich ukaże.
Bo skurwieli na tym świecie jest coraz więcej z każdym pieprzonym dniem.
A dla mnie już szykują pętle.
Wielmożni panowie co z brudem świata nic nie robią.
Nie boje się ich bo jestem niemalże pusty.
Nie odczuwam strachu ni miłości.
I prędzej sam się zabije niż dam się schwytać.
Bo moje imię też jest na tej przeklętej liście.
Trudno mnie nazwać człowiekiem.
Od lat żyje jak zwierzę.
W ustach zamiast zębów kły.
A w środku jestem przeraźliwie zły.
Poluje nocą zabijając ludzi.
Bóg mną gardzi.
Choć wyświadczam mu i diabłu przysługę.
Dla Boga morduje grzesznych ludzi.
Dla Szatana posyłam ich do czarta.
Ile jest zatem moja dusza warta?
Kto za nią więcej zapłaci?
Diabeł czy stworzyciel?
Ciągle w ustach czuję smak posoki.
Pewnie przez to że na rękach mam tyle krwi.
Gdy patrzę w lustro widzę potwora.
Twarz wydaję się oschła.
Oczy beznamiętne.
Czarne włosy swym nieładem przypominają chaos.
Na policzku szrama po kobiecym ostatnim pocałunku.
Już dawno przyjaciele mnie się wyparli.
Dlatego są już dla mnie umarli.
Choć nie wszyscy.
Niektórzy są na mojej liście.
Dlatego wciąż dbam o moje noże.
Ostrze je na własnej skórze.
Dlatego wciąż dbam o swój pistolet.
Kryjąc go nocą pod płaszczem.
Kolejna noc kolejny grzesznik.
Moich morderczych zapędów nie może powstrzymać nikt.
Nie obchodzi mnie ofiary grzech.
Nie obchodzi mnie czy to dziwka czy skurwysyn.
Kara nadana przez diabła jest jedna.
Ta sama i dla zwykłej suki i dla rozpustnego pana.
Teraz nie targają mnie emocje.
Pociągam za spust bez mrugnięcia okiem.
Oddaje strzał bez uśmiechu
Nie cieszę się iż kolejny popierdoleniec odszedł.
Robię po prostu swoje.
Oczyszczam świat z wszelkiego tałatajstwa.
Lecz nie z rozkazu Boga.
On wybacza i nawraca.
Ja nie potrafię i dlatego morduje.
Nie wiem tak dokładnie co mną kieruję.
Czy chęć pomsty.
Czy szatańskie moce.
Na swoim sumieniu mam już setki nieczystych dusz.
Jednak lista pozostaje wciąż długa.
Zastanawiasz się czy twoje nazwisko na niej jest?
Jeśli zdradziłeś to zapewne jest.
Za zdradę karze nożem w plecy.
Jeśli jesteś fałszywy to na pewno jest.
Za to strzelam w twarz.
Za inne grzechy cięższe też tam jesteś zapisany.
Za te wymyślam przeróżne kary.
Dla własnej chorej satysfakcji.
Może i jestem hipokrytą bo karze ludzi sam grzesząc.
Jednak takie jest moje powołanie.
Upadłego anioła zadanie.
Tępić dziwki, skurwysynów, wszelkiej maści popaprańców i pojebańców.
Celem rozpieprzanie ich głów o ścianę.
Za grzechy katowanie i mordowanie.
Za krzywdy innych rozstrzeliwanie.
Moja misja nigdy się nie spełni.
I sam prędzej skończę w grobie niż wszystkich ukaże.
Bo skurwieli na tym świecie jest coraz więcej z każdym pieprzonym dniem.
A dla mnie już szykują pętle.
Wielmożni panowie co z brudem świata nic nie robią.
Nie boje się ich bo jestem niemalże pusty.
Nie odczuwam strachu ni miłości.
I prędzej sam się zabije niż dam się schwytać.
Bo moje imię też jest na tej przeklętej liście.
Płynące dni...
Nie liczę dni od naszego ostatniego spotkania.
Ale wiem że jest ich już sto pięćdziesiąt dziewięć.
Nadal pamiętam ciepło twego ciała.
Nadal w pamięci tkwi mi smak twoich ust.
Nadal w uszach rozbrzmiewa barwa twojego głosu.
Ja tak bardzo tęsknię.
Ja tak bardzo cierpię.
A chciałbym już nie czuć nic.
By moje serce przestało dla ciebie bić.
Chciałbym się jeszcze na chwilę do ciebie przytulić.
Bym mógł słowami "kocham cię" nas ocalić.
Lecz czy ja naprawdę tego chcę?
Może zmysły już tracę.
Bo przecież gdybyś w pobliżu była cierpiałbym dalej.
Błądziłbym beznadziejnie wśród twoich kłamstw alej.
Złudzony wizją radości.
Uwięziony w toksycznej miłości.
Mój umysł teraz wariuje.
A serce od środka psuje.
Przez nie się w mroku snuje.
A w duszy nienawiść do kobiet buduje.
Utknąłem w triadzie uczuć.
A nie chcę na Boga już czuć.
Pragnę uczucia stracić.
Bym mógł sobie wreszcie ciebie odpuścić.
Tylko na litość jak?
Szatan oferuje mi pakt.
Ma czarna dusza za uczuć brak.
Sam jednak nie wiem czy chcę podpisać taki trakt.
Chaos, to mam w głowie.
I jak mam postąpić nikt mi nie podpowie.
Lecz zrobię wbrew stworzyciela umowie.
Odrzucę Boski życia dar i z diabłem podpisze porozumienie.
I zostanę swoim własnym potępionym cieniem.
Czarne Serce
Coraz więcej we mnie gniewu.
Coraz mniej ufności.
Coraz więcej we mnie krwiożerczego zewu.
Coraz mniej ciepła.
Teraz rozumiem że staje się potworem.
Napędzanym ciągłym gniewem.
Powoli pozbywam się swojego człowieczeństwa.
Chęć niszczenia jest teraz we mnie żywa.
Dążę chyba do samozniszczenia.
I czuje to mocniej z dnia na dzień.
Nie boje się już nic a nic.
Ukochałem w ustach smak krwi.
Teraz gdy czuję ból to wiem że żyję.
Gdy go nie czuje to z lęku wyję, że jednak nie żyję.
Przed walką się nie cofam
Bo wiem, że teraz tylko cierpienie na własność mam.
I wściekłym panem udręk się staje.
Moje czarne serce chyba już nie bije.
Skażonej we mnie krwi już nie pompuje.
Umieram od środka, ale się tym nie przejmuje.
I nie obchodzi mnie czy kolejny dzień godnie przeżyje.
Jestem swoim dawnym cieniem.
Zjawą dawnego mnie.
Życie nauczyło mnie jak w dole gnić.
Jak z przeraźliwego cierpienia się dniami wić.
Nauczyło jak ludzi nienawidzić.
I jak o własnej śmierci nocami śnić.
Przyjaciel pokazali za to mi jak ranić mnie.
Za to wieczorami z ich powodów się na rękach tnę.
Ukochana zademonstrowała mi jak złamać mnie.
I to dlatego sam siebie tak głęboko ranię.
Skrywając niewyobrażalny ból na czarnego serca dnie.
Historia pewnej miłości
Żegnaj, żegnaj już na zawsze,
ponieważ wolę samotność...
wolę być sam.
Swój pomysl na zycie mam.
Może kotku Ci się nie spodoba,
ale mija kolejna doba...
nie moge caly czas zyc w niepewności,
odchodze, nie kłamie- nie bede w gotowosci.
Nie zastaniesz mnie u siebie,
bo wolę żyć bez Ciebie.
Bo moją miłością są samotne wieczory,
oglądane w odosobieniu horrory.
Herbata ciepla w ręce,
pita czym prędzej...
bo na zewnątrz trzeba iść,
liczyć krople deszczu, z myślami się bić.
Muszę pisać bezsensowne wiersze,
które teraz są ostatnie ale kiedyś będą pierwsze...
Muszę, muszę okryć się za zasłoną maski,
nie ujrzysz prawdy mych oczu, nie potrzebuję twej łaski.
Odejdź, słyszysz!
Nie wiem na co liczysz.
Mój gniew bierze się znikąd,
a Ty zmierzasz dokąd?
Walka o Mnie, nigdy się nie kończy,
nikt tej opowieści nie dokończy...
Mimo, że tak bardzo chcę zamknąć oczy,
nie jestem sam nawet w najbardziej gęstej nocy.
Słyszę twój szept, mówisz odchodzę!
Wybiegam z domu, widzę Cię na drodze.
Nad tobą wyłania się most,
To trafia w me serce wprost.
Ono nareszcie, zaczyna bić,
zaczyna miłością żyć.
Wbiegam do domu, biorę nóż,
krzyczę do diabła: tchórz.
Nie chciał mnie do końca głupiego,
tylko Ciebie słodka, człowieka pięknego.
Po mych oczach spływają łzy,
ale to nic tylko z tobą chcę być.
Przez me serce przeszedł wyrok śmierci,
robi się chłodno, w głowie się kręci.
Znalazłem się w krainie gwiazd,
oślepia mnie twe piękno, twój blask.
Podaję Ci rękę,
odchodzą z tobą wieczność,
kończę udrękę.
Całe ziemskie życie sam,
ale na wieczność Ciebie mam...
ponieważ wolę samotność...
wolę być sam.
Swój pomysl na zycie mam.
Może kotku Ci się nie spodoba,
ale mija kolejna doba...
nie moge caly czas zyc w niepewności,
odchodze, nie kłamie- nie bede w gotowosci.
Nie zastaniesz mnie u siebie,
bo wolę żyć bez Ciebie.
Bo moją miłością są samotne wieczory,
oglądane w odosobieniu horrory.
Herbata ciepla w ręce,
pita czym prędzej...
bo na zewnątrz trzeba iść,
liczyć krople deszczu, z myślami się bić.
Muszę pisać bezsensowne wiersze,
które teraz są ostatnie ale kiedyś będą pierwsze...
Muszę, muszę okryć się za zasłoną maski,
nie ujrzysz prawdy mych oczu, nie potrzebuję twej łaski.
Odejdź, słyszysz!
Nie wiem na co liczysz.
Mój gniew bierze się znikąd,
a Ty zmierzasz dokąd?
Walka o Mnie, nigdy się nie kończy,
nikt tej opowieści nie dokończy...
Mimo, że tak bardzo chcę zamknąć oczy,
nie jestem sam nawet w najbardziej gęstej nocy.
Słyszę twój szept, mówisz odchodzę!
Wybiegam z domu, widzę Cię na drodze.
Nad tobą wyłania się most,
To trafia w me serce wprost.
Ono nareszcie, zaczyna bić,
zaczyna miłością żyć.
Wbiegam do domu, biorę nóż,
krzyczę do diabła: tchórz.
Nie chciał mnie do końca głupiego,
tylko Ciebie słodka, człowieka pięknego.
Po mych oczach spływają łzy,
ale to nic tylko z tobą chcę być.
Przez me serce przeszedł wyrok śmierci,
robi się chłodno, w głowie się kręci.
Znalazłem się w krainie gwiazd,
oślepia mnie twe piękno, twój blask.
Podaję Ci rękę,
odchodzą z tobą wieczność,
kończę udrękę.
Całe ziemskie życie sam,
ale na wieczność Ciebie mam...
Zemsta
Tyle lat już minęło.
W tym czasie zalęgło się we mnie zło.
Teraz chcę zemsty i okupienia.
Pora wyjść z cienia.
Me ciało i dusza są pokryta bliznami.
Chcę skończyć z fałszywymi snami.
Pora nadziej dać spokój i w dłoń chwycić broń.
Pragnę za wami ruszyć w pogoń.
Przyszedł czas się odpłacić.
Za wszystkie krzywdy się mścić.
Teraz każdy pocisk to wyzwolenie.
Od zła uwolnienie.
Świata oczyszczenie.
A ja wciąż biegnę za mej duszy ukojeniem.
Z naładowanym pistoletem.
Tropiąc każdego kłamce i zdrajce.
Pragnąć strzelić mu w serce.
Fałszywych przyjaciół zabije.
Tym oszustom nóż w plecy wbije.
O litość niech mnie błagają.
Niech o łaskę łkają.
Wtedy dam im ten przywilej.
Sztylet głębiej pchnę.
I w twarz im plunę.
Ciebie najdroższa za zdradę najgorzej ukarzę.
Przed Bogiem i Lucyferem cię ukorzę.
Miałeś me czyste serce na własność.
Dawałaś mi zgubną i zatrutą radość.
Wiedziałaś doskonale jak mną grać.
Bym cię mógł za swą panią uznać.
Wiedziałaś jak mnie na kolana rzucić.
Bym pragnął cię czcić.
Potem mnie zdradziłaś i z uczuć mych zakpiłaś.
Mówiąc, że nigdy nie kochałaś mnie.
Poczułem wtedy że znajduje się na piekła dnie.
Teraz mam cię w mej niewoli.
Schwytaną wbrew twej woli.
I nie wzruszają mnie twoje łzy.
Jak chcesz to krzycz.
Zadbałem o to byśmy byli tu sami.
Z moimi zniszczonymi snami.
Nawet teraz czuje kłucie na serca dnie.
Ja chyba wciąż kocham cię.
Wgłębi ducha dziwię się że wciąż potrafię.
Tak bardzo i mocno miłować cię.
Lecz już za późno jest.
Pamiętam wszystko co uczyniłaś mi.
I nie chcę z tobą być.
I sam też nie chcę żyć.
Szybko więc zakończę mękę twą.
Uczynię ci to co zrobiłaś przed laty mi.
Serce ci z piersi wyrwę i diabłu ofiaruje.
Sam będę potem z mym piętnem żyć.
Przeklęty swych ostatnich dni dożyje.
Ze świadomością, że dzięki Bogu już dawno nie żyjesz.
Ze specjalną dedykacją dla wszystkich dziewczyn i chłopaków, którzy zdradzają. Smażcie się wszyscy w piekle...
Motywacja*
Mam taką potrzebę, czasem zresztą silną, czasem nawet aż za bardzo, przesadzoną do granic niemożliwości motywację do motywacji, aby motywować w sobie potrzebę działania. Jak łatwo odgadnąć życiowym pesymistom, jest ona niczym. Nic nie daje ale też nie chce nic w zamian. To ja świadomie się jej oddaję. Poddaję jej swoją wyobraźnię, uczucia, marzenia, chęci. I po co to wszystko? Po to żeby przeleżeć cały dzień z uśmiechem na twarzy z " perspektywami " na przyszłość zachwycając się tym wszystkim co mogę uczynić? No bo pomysłów mi nie brak, wręcz przeciwnie, mam ich nadto. Wręcz mogę się nimi dzielić. Sęk w tym, iż nie mam planu jak je osiągnąć. W tamtych momentach zadowolenia wcale o nich nie myślę. Te planowanie to taki jakby kac na drugi dzień. Również przemęczenie daje mi się we znaki. No bo czyż leżenie nie jest męczące? Nie mówiąc tu już o ustawicznym myśleniu które przegrzewa mój zużyty procesor.
Brr... tak bardzo, choć na chwilę chciałbym stać się pustkom. Wyrzucić wszystkie myśli. Być po prostu być i czuć ciszę. Przyjmować wszystko takim jakim jest, nie podejmować decyzji, nie rozpamiętywać przeszłości ale siedzieć i być wszystkim, zagłębiać się w sobie aż do samego środka, tak daleko gdzie nie sięgnie myśl. Czytam ( choć rzadko ) nawet o tym specjalne książki i medytuję* ( a raczej próbuję - medytuję ładniej brzmi ) oraz kontempluję, jednak to wszystko jest takie nijakie, brak temu tej nowatorskiej, pierwotnej głębi, tej budzącej podziw naturalności. Tego piękna... I nie dążę do tego, bo rzecz jasna ma motywacja ukazuje to co będzie na końcu a nie mą drogę. Widzę piękne, cudne skutki medytacji ale nie widzę samej medytacji. To powoli zaczyna przeradzać się w obsesję. Kiedy ten kac daje mi się we znaki, głowa zaczyna wybuchać euforią: Jak działać? Jak? Jak? No jak? Kto mi powie?
Czasem zaś, kiedy próbuję uwolnić swe ciało i umysł spod pęt codzienności na powierzchnię wypływają nieoczekiwane, straszne ale za to w całej okazałości zrozumiałe obrazy. Są to obrazy śmierci, upadku- jak zwał tak zwał. Są jednak zarazem piękne bo widoczne są ich szczęśliwe skutki. Ale za jaką cenę! Na przykład śmierć kogoś bym ja mógł coś osiągnąć. Czy to jest właśnie sprawiedliwość? Żeby coś było mi dane, koniecznie muszę za to zapłacić? Zastanawiam się wtedy także czy inni mają takie mroczne zakamarki osobowości, no i skąd do cholery to się bierze? I wtedy zazwyczaj zstępuje na mnie cicha, acz trwała myśl. Z twej podświadomości. To nie Ty Tu Teraz jesteś projektantem, nim jest coś większego, Ty musisz poddać się nurtowi rwącej, przybierającej na sile rzeki. No dobrze,dobrze ale co to oznacza? Czy zmotywować mnie dopiero może jakiś okropny fakt, piorunujące, odciskające na psychice piętno zdarzenie? Czy żeby mogło powstać coś nowszego, okazalszego coś innego musi ulec destrukcji? Mój umysł nie jest jednoznaczny w tej kwesti ale bardziej skłania się ku cichemu tak.
Brr... a potem nadeszło coś nieoczekiwanego, coś co trwało ułamki sekund, czułem się jakbym sobie przypomniał. Tak właśnie, przypomniał coś co miało miejsce bardzo dawno temu. Taki krótki, acz pozostający w pamięci przebłysk natchnienia. Cicho spływający z gwiazd, dający nadzieję. Kiedy Cię trzyma wiesz wszystko. Lecz kiedy puszcza, a następuje to bardzo szybko, znów stoisz pośrodku drogi i nie wiesz czy się wrócić czy iść w przód. A kiedy nawet wybierasz tą drugą opcję, to wszystko co Cię spotyka, to rozgałęzienie dróg. Kolejne i kolejne, i która z tych dróg jest prawdziwa, a która jest tylko doskonałym fałszem? Fałszem tak genialnym, że odpowiada twej materialnej egzystencji bardziej niż prawda i to z nią wiążesz swój byt?
Czasem czuję się jak dwie skrajności. Zupełnie tak, jakby w moim ciele mieszkał nie jeden ale co najmniej dwa umysły. Czasem nawiązuje się między nimi rozmowa. Kłótnia. Ja mogę tylko słuchać. Każdy ma swoje aspiracje, cele, zarzuty wobec tego drugiego. Zupełnie tak jakbym był powiedzmy Antychrystem ale i jednocześnie osobą która ma go zgładzić. I cała ta wojna toczy się we mnie. Mogę spalić, wychłostać, zniszczyć świat albo go uratować, wprowadzić w nim zmiany na lepsze. W tej jednej osobie zawiera się ponad przeciętny realizm, w drugiej zaś cała moja wiara.
" Chrzanić to. Idę sam. Jak zwykle. Przynajmniej będę miał czyste sumienie. " Pamiętaj kimkolwiek jesteś, że twoja droga jest samotna, nawet jeśli będziesz chciał kogoś ciągnąć za sobą to u celu, tam gdzie wszystko się rozstrzygnie staniesz sam. Nie mniej za złe tym ludziom, którzy Cię nie rozumieją. Oni mają swą drogę. Swe wybory, swe problemy. Ilu jest ludzi tyle jest dróg, które w końcu i tak prowadzą do jednego celu. Sęk w tym, żeby wybrać tą właściwą drogę. Bo to droga jest celem samym w sobie. Niech motywacją będzie ten choryzont za którym nie wiadomo co jest. Za który za wszelką cenę chcemy się przedostać. To prawda, droga jest długa, więc niech tą motywacją będzie cierpliwość. Ta droga może okazać się trudna więc motywacją niech będzie wiara. Nie powinniśmy bać się popełniać błędów, bo błędy to ta najprawdziwsza z nauk. Prawdziwą miarą bogatwa człowieka nie jest to ile ma na koncie, ale liczba błędów które popełnił. Kto nie popełnia błędów ten nie poznaje. Więc z każdą cieżką chwilą warto uświadomić sobie, że każdy błąd popycha nas ku prawdzie, ku celu, do którego czy chcemy czy nie i tak wszyscy zmierzamy.
* Naprawdę nie wiedziałem jaki tytuł będzie najwłaściwszy dla tych rozmyślań...
* Medytacja - wiadomo, z czym nam się to kojarzy, jednak niekoniecznie chodzi mi tu o słynną pozycję Buddy. Medytacją może być też np. spacer, na którym jesteśmy skupieni.
Brr... tak bardzo, choć na chwilę chciałbym stać się pustkom. Wyrzucić wszystkie myśli. Być po prostu być i czuć ciszę. Przyjmować wszystko takim jakim jest, nie podejmować decyzji, nie rozpamiętywać przeszłości ale siedzieć i być wszystkim, zagłębiać się w sobie aż do samego środka, tak daleko gdzie nie sięgnie myśl. Czytam ( choć rzadko ) nawet o tym specjalne książki i medytuję* ( a raczej próbuję - medytuję ładniej brzmi ) oraz kontempluję, jednak to wszystko jest takie nijakie, brak temu tej nowatorskiej, pierwotnej głębi, tej budzącej podziw naturalności. Tego piękna... I nie dążę do tego, bo rzecz jasna ma motywacja ukazuje to co będzie na końcu a nie mą drogę. Widzę piękne, cudne skutki medytacji ale nie widzę samej medytacji. To powoli zaczyna przeradzać się w obsesję. Kiedy ten kac daje mi się we znaki, głowa zaczyna wybuchać euforią: Jak działać? Jak? Jak? No jak? Kto mi powie?
Czasem zaś, kiedy próbuję uwolnić swe ciało i umysł spod pęt codzienności na powierzchnię wypływają nieoczekiwane, straszne ale za to w całej okazałości zrozumiałe obrazy. Są to obrazy śmierci, upadku- jak zwał tak zwał. Są jednak zarazem piękne bo widoczne są ich szczęśliwe skutki. Ale za jaką cenę! Na przykład śmierć kogoś bym ja mógł coś osiągnąć. Czy to jest właśnie sprawiedliwość? Żeby coś było mi dane, koniecznie muszę za to zapłacić? Zastanawiam się wtedy także czy inni mają takie mroczne zakamarki osobowości, no i skąd do cholery to się bierze? I wtedy zazwyczaj zstępuje na mnie cicha, acz trwała myśl. Z twej podświadomości. To nie Ty Tu Teraz jesteś projektantem, nim jest coś większego, Ty musisz poddać się nurtowi rwącej, przybierającej na sile rzeki. No dobrze,dobrze ale co to oznacza? Czy zmotywować mnie dopiero może jakiś okropny fakt, piorunujące, odciskające na psychice piętno zdarzenie? Czy żeby mogło powstać coś nowszego, okazalszego coś innego musi ulec destrukcji? Mój umysł nie jest jednoznaczny w tej kwesti ale bardziej skłania się ku cichemu tak.
Brr... a potem nadeszło coś nieoczekiwanego, coś co trwało ułamki sekund, czułem się jakbym sobie przypomniał. Tak właśnie, przypomniał coś co miało miejsce bardzo dawno temu. Taki krótki, acz pozostający w pamięci przebłysk natchnienia. Cicho spływający z gwiazd, dający nadzieję. Kiedy Cię trzyma wiesz wszystko. Lecz kiedy puszcza, a następuje to bardzo szybko, znów stoisz pośrodku drogi i nie wiesz czy się wrócić czy iść w przód. A kiedy nawet wybierasz tą drugą opcję, to wszystko co Cię spotyka, to rozgałęzienie dróg. Kolejne i kolejne, i która z tych dróg jest prawdziwa, a która jest tylko doskonałym fałszem? Fałszem tak genialnym, że odpowiada twej materialnej egzystencji bardziej niż prawda i to z nią wiążesz swój byt?
Czasem czuję się jak dwie skrajności. Zupełnie tak, jakby w moim ciele mieszkał nie jeden ale co najmniej dwa umysły. Czasem nawiązuje się między nimi rozmowa. Kłótnia. Ja mogę tylko słuchać. Każdy ma swoje aspiracje, cele, zarzuty wobec tego drugiego. Zupełnie tak jakbym był powiedzmy Antychrystem ale i jednocześnie osobą która ma go zgładzić. I cała ta wojna toczy się we mnie. Mogę spalić, wychłostać, zniszczyć świat albo go uratować, wprowadzić w nim zmiany na lepsze. W tej jednej osobie zawiera się ponad przeciętny realizm, w drugiej zaś cała moja wiara.
" Chrzanić to. Idę sam. Jak zwykle. Przynajmniej będę miał czyste sumienie. " Pamiętaj kimkolwiek jesteś, że twoja droga jest samotna, nawet jeśli będziesz chciał kogoś ciągnąć za sobą to u celu, tam gdzie wszystko się rozstrzygnie staniesz sam. Nie mniej za złe tym ludziom, którzy Cię nie rozumieją. Oni mają swą drogę. Swe wybory, swe problemy. Ilu jest ludzi tyle jest dróg, które w końcu i tak prowadzą do jednego celu. Sęk w tym, żeby wybrać tą właściwą drogę. Bo to droga jest celem samym w sobie. Niech motywacją będzie ten choryzont za którym nie wiadomo co jest. Za który za wszelką cenę chcemy się przedostać. To prawda, droga jest długa, więc niech tą motywacją będzie cierpliwość. Ta droga może okazać się trudna więc motywacją niech będzie wiara. Nie powinniśmy bać się popełniać błędów, bo błędy to ta najprawdziwsza z nauk. Prawdziwą miarą bogatwa człowieka nie jest to ile ma na koncie, ale liczba błędów które popełnił. Kto nie popełnia błędów ten nie poznaje. Więc z każdą cieżką chwilą warto uświadomić sobie, że każdy błąd popycha nas ku prawdzie, ku celu, do którego czy chcemy czy nie i tak wszyscy zmierzamy.
* Naprawdę nie wiedziałem jaki tytuł będzie najwłaściwszy dla tych rozmyślań...
* Medytacja - wiadomo, z czym nam się to kojarzy, jednak niekoniecznie chodzi mi tu o słynną pozycję Buddy. Medytacją może być też np. spacer, na którym jesteśmy skupieni.
Krwawy odpust
Nie jestem już człowiekiem.
Uświadamiam sobie to z każdym dniem.
Jestem najzłośliwszym rakiem.
I zniszczę cię, doskonale to wiem.
Pragnę cię widzieć na kolanach.
W opuszczonych ruinach.
Marzę o tym w najskrytszych snach.
Chcę utopić cię w twych łzach.
Ukarzę cię za to co mi zrobiłaś.
Zranię za to że łgałaś.
Okaleczę za to iż w serce me się wkułaś.
I zabije za to iże od początku grałaś.
Teraz możesz się mnie bać.
Korzeni mojego gniewu nie mogę się dogrzebać.
Mam zamiar diabłu się upodobać.
I cię żywcem pogrzebać.
Możesz mnie błagać.
Ja nie mam zamiaru się cofać.
Możesz sobie płakać.
Ja będę się tylko śmiać.
Czystym złem jestem widać.
I będę się radował jak będziesz konać.
Wiesz, kiedyś moje serce było czyste
A dusza nieskazitelna zaiste.
Jednak wspomnienia tamtego mnie są już mgliste.
Moje uczucia zostały przez ciebie otrute.
Bezlitośnie z twojej woli zabite.
Teraz mi za to zapłacisz.
I to w sposób jaki nie znasz.
I przez to się go boisz.
Bo widzę że drżysz.
Stałem się upadłym.
Już nie jestem chłopakiem ciepłym.
Tylko diabłem złym.
We wnętrzu umarłym.
Z sercem z bólu zwiędłym.
Po prosu pociągnę za spust.
Dam swojemu gniewowi upust.
Z radością ujrzę krew cieknącą z twoich ust.
A potem zastrzelę siebie na odpust.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)